Ameryka Południowa to dla mnie wyjątkowe miejsce. Też pod względem motocyklowym. W Chile stawiałam pierwsze kroki jako motocyklistka, doświadczając co to znaczy życie w drodze i wyprawa motocyklowa. Wtedy chyba tylko nieświadomość, na co się piszę, popchnęła mnie ku jednej z największych przygód w moim życiu. Do Ameryki Południowej wracam również ze względu na wspaniałe krajobrazy i różnorodną przyrodę. No i ludzi, którzy zarażają optymizmem i radością życia. Z Ameryki Łacińskiej zawsze wracam naładowana pozytywną energią do działania!
Kolumbia, która do tej pory była białą plamą na mojej mapie podróżniczej, przyciągała moją uwagę od dłuższego czasu. Karaibskie rytmy, kolonialne senne miasteczka, Amazonia, prekolumbijska kultura, salsa, palmy, plantacje kawy i rancza, urozmaicona przyroda, geotermalne formacje, Kordyliera Andów – wszystko to uwielbiam i wszystko to mogę znaleźć w Kolumbii. To turystyczne el Dorado! Ma się wrażenie, że odwiedza się nie jeden, ale wiele krajów jednocześnie! Trasa o długości 2600km przez Andy aż po wybrzeże karaibskie, a z powrotem do Bogoty przez kolonialne miasteczka pozwala poznać tej niezwykle interesujący i zróżnicowany kraj. W tej części zajmę się pierwszym etapem od Bogoty do Cartageny.
Moją przygodę rozpoczynam w Bogocie – stolicy kraju. Nie wiem, czego się spodziewać. Przed wyjazdem czytałam skrajnie przeciwstawne opinie. Też te dotyczące bezpieczeństwa. Postanawiam przylecieć 2 dni wcześniej, zanim dotrze reszta grupy, i przekonać się na własnej skórze. Pierwsze wrażenia – wariacki ruch na drogach i straszliwe korki, które nie powinny mnie dziwić w 10-milionowej metropolii, ale jednak przytłaczają. Samo miasto położone jest na prawie 3 tysiącach metrów w strefie klimatu subtropikalnego. Nie jest gorąco –średnia temperatura to 14.5 stopnia Celsjusza. Ale w ciągu dnia dochodzi do 20 stopni. Na upały nie ma co się nastawiać. Za to na deszcz tak, bo pogoda zmienia się szybko. Bogota przypomina mi ekwadorskie Quito, z tą różnicą, że zaskakuje mnie bogactwo i ilość graffiti rozsianego po całym mieście. Moje pierwsze wrażenia są pozytywne, a Bogota warta jest odwiedzenia, o czym pisałam tu: http://agiontheway.pl/kolumbia-motocyklem-aklimatyzacja-w-bogocie-co-oferuje-miasto/
Na miejsce dolatuje reszta uczestników i zaczynamy naszą przygodę. Motocykle są wypożyczone na miejscu, ja wybieram BMW F750GS. W niedzielę rano ruszamy w kierunku Armenii. Mamy tylko 290 km, wiec powinno być bez problemów i myślę, że po południu będziemy na miejscu. Nic bardziej mylnego – nauczyłam się, że w Kolumbii dystanse nie można oceniać europejskimi standardami.
Dzielimy się na mniejsze grupy, żeby łatwiej było przejechać przez to wariackie miasto. Jest niedziela rano, więc mam nadzieję, że jakoś to będzie. Podłączam się pod naszego lokalnego przewodnika, który sprawnie przeprowadza nas przez miasto. Ci, którzy kierują się tylko po nawigacji, nie mają tyle szczęścia. Po pierwsze, GPS wyprowadza ich w biedniejsze południowe dzielnice. Pierwszego dnia każdy jeszcze z uwagą zastanawia się, gdzie można wjeżdżać. Po drugie, niedziela to dzień rodzinny i dzień rowerów. W wielu miastach główne ulice są zamykane i zamieniane na deptaki, jak również ścieżki dla rowerów – organizowane są nawet zawody rowerowe. A wjazd w środek tego wszystkiego na motocyklu nie jest mile widziany. Ale doświadczenie wskazuje, że się da 🙂
U mnie też nie obywa się bez przygód. Już na samym wyjeździe z miasta zatrzymuje mnie policja. Jesteśmy akurat w trzy motocykle. Poza mną nikt nie zna hiszpańskiego. Kontrola dokumentów. Jak się później przekonam, patrole i kontrole policyjne są nieodłącznym elementem kolumbijskiego krajobrazu. U mnie to na szczęście pierwsza i ostatnia w trakcie tej wyprawy, ale chyba każdy z grupy doświadczył tego przynajmniej raz po drodze. Panowie nie mówią w innym języku niż hiszpański. Zabierają wszystkie dokumenty i miedzy sobą rozmawiają, że jesteśmy obcokrajowcami, więc nas po chwili puszczają. Nawet nie komentują braku naklejki na kasku z numerami motocykla. Ani tutaj ani nigdzie później w trasie nie było to problemem. Jak widać turystów te zasady nie obowiązują, nawet jeśli przemieszczają się na wypożyczonych na miejscu motocyklach (kolumbijska tablica rejestracyjna).
Ostatecznie wjeżdżamy na kręte drogi. Zwłaszcza droga 21 do La Mesa oferuje wspaniałe zakręty. Gdyby tylko ruch był trochę mniejszy i mniej robót drogowych, to byłaby już pełnia szczęścia. W drodze z Mosquera do La Mesa zatrzymujemy się w przydrożnym barze El Rancho. Gorąca kawa przyda się, bo wcale nie jest tak ciepło. W końcu jesteśmy w niższej części Andów. Posilamy się arepą z białym serem. Arepa to prekolumbijskie danie, które wywodzi się z północnej części Kolumbii (jak również Wenezueli). Na bazie mąki kukurydzianej to jedna z ulubionych przekąsek Kolumbijczyków. I trafia też na moją listę ulubionego lokalnego jedzenia.
W miarę jak przemieszczam się w kierunku Girardot, a następnie Ibagué robi się coraz cieplej, pojawia się też więcej palm. Widoki są ładne, a roślinność bujna. A to dopiero zapowiedź tego, co będzie w kolejnych dniach. Po późnym obiedzie w okolicach Ibagué ruszamy do Armenia. Stąd już tylko 85km do celu. Nic bardziej mylnego. Droga prowadzi przez góry i w zasadzie nie ma prostego odcinka. Nawigacja pokazuje 3 godziny. Super trasa, gdyby trasa była pusta (lub przynajmniej przejezdna). Tylko nie bierze pod uwagę 80-kilometrowego korku, zakleszczenia dwóch ciężarówek w górach, ulewnego deszczu i jazdy po ciemku. Ostatecznie o 22 wykończona docieram do hotelu. Towarzyszący nam samochód pojawia się na miejscu po 1szej w nocy.
Trasa stanowi mój chrzest bojowy w Kolumbii. Najcięższa jaką do tej pory jechałam, nie tylko zresztą ja. Sznur ciężarówek w obie strony. W Kolumbii nie ma rozwiniętego transportu kolejowego, więc cały transport odbywa się po drodze. Walka z ciężarówkami na drogach przelotowych będzie elementem naszej kolumbijskiej przygody. Podobnie jak niesamowite korki. Przeciskanie się na centymetry i kreatywna jazda to elementy, które można tu z pewnością przećwiczyć. Nawet policja tak tu jeździ. Inaczej nigdzie się nie dojedzie.
Na szczęście na ile się da trzymamy się poza głównymi trasami, które oferują wspaniałe widoki. I tak jest następnego ranka, kiedy ruszamy w kierunku Valle del Cocora i regionu kawowego Salento. Jedziemy mniej uczęszczanymi trasami przez wioski. Dziś nam towarzyszą wąskie, kręte drogi, małe miasteczka, bujna zieleń. Dużym zaskoczeniem dla mnie jest czystość i porządek w mijanych wioskach. No i intensywność kolorów domów. Dobrym tego przykładem jest mijana po drodze Finlandia – miasteczko na zachód od Centralnej Kordyliery Andów, zamieszkiwana głównie przez metysów trudniących się uprawą kawy, owoców i warzyw. Lokalna architektura, krajobraz regionu oraz przyjazność mieszkańców powodują, że warto tutaj zajrzeć. Podobnie jak wąskie strome jednokierunkowe uliczki, które ‘uatrakcyjniają’ naszą motocyklową przejażdżkę. Z wieży widokowej, zwanej ‘mirador’, rozciąga się widok na dolinę rzeki Cauca z jednej strony oraz Park Narodowy Los Nevados z drugiej. Tam dziś zmierzamy. Ale najpierw eksploracja regionu kawy.
Do plantacji kawy prowadzi tylko wąska droga szutrowa. Trochę zakrętów i jazda góra – dół – góra i w końcu docieramy na miejsce. To dobra zaprawa przed czekającym dziś wjazdem do hotelu Termales del Ruiz. Ale na razie o tym nie myślę, bo przed oczami mam przepiękną plantację kawy Finca el Ocaso. Zachwyca mnie tradycyjna plantacja z kolonialnymi zabudowaniami, ale przede wszystkich soczystość zieleni. Po raz pierwszy mam okazję z bliska przyjrzeć się, jak rośnie kawa w naturalnych warunkach oraz dowiedzieć więcej o procesie produkcji. A jest o czym, bo pierwsza komercyjna produkcja sięga w Kolumbii roku 1808. Kolumbia jest największym producentem ziaren arabica, a trzecim największym producentem kawy po Brazylii i Wietnamie. W 2011 roku cały region zastał objęty patronatem UNESCO (Coffee Cultural Landscape).
Posileni kawą ruszamy dalej. Najpierw szutry. Mi nawigacja trochę wariuje i kręcę się po regionie. Dodaję sobie do dzisiejszej drogi trochę kilometrów, ale za to mam okazję bliżej przyjrzeć się regionom Quindio i Salento. Tylko tutaj można by spędzić tydzień włócząc się po okolicy. Kilka razy po drodze moczy mnie deszcz, ale jest ciepło, więc nie przeszkadza zbytnio. Ostatecznie kieruję się w kierunku Valle de Cocora w Centralnej Kordylierze Andów. Cocora była księżniczką prekolumbijskiej cywilizacji Quimbaya, a imię oznacza ‘wodną gwiazdę’. Obecnie jej imię nosi przepiękna dolina, będąca częścią Parku Narodowego Los Nevados. Znana jest przede wszystkim z palm woskowym (Ceroxylon quindiuense) – to drzewo narodowe i symbol Kolumbii. Pojedyncze, smukłe, eleganckie tworzą niezapomniany widok. Niezapomniana jest też trasa Via a Salento – wąska, pełna zakrętów i wspaniałych widoków. Chce się zatrzymać na każdym kroku, żeby zrobić zdjęcie.
Po obiedzie ruszamy w kierunku celu dnia dzisiejszego – ukrytego w górach hotelu Termales del Ruiz, gdzie można wygrzać się w naturalnych gorących źródłach, kiedy zewnętrzna temperatura spada prawie do zera stopni. Jednak najpierw 130 km drogi. Robi się coraz chłodniej. Od czasu do czasu łapie nas deszcz. W Pereira wpadamy w popołudniowe korki. Nie ma ani jednego centymetra wolnej przestrzeni, a pasy ruchu dosłownie nie istnieją. Nie ma szans się przepchnąć między samochodami. Taki kolumbijski tetris. Po godzinie przebijamy się w końcu na drugi koniec miasta. Kiedy dojeżdżam do Manizales zapada zmrok. Ze względu na położenie Kolumbii w okolicach równika mamy tu do czynienia z równonocą. 0 18 robi się ciemno i trzeba wziąć to pod uwagę przy planowaniu dnia. My codziennie wyjeżdżamy wcześnie rano, ale i tak ruch gdzieś zaskoczy nas po drodze, powodując, że drugi dzień z rzędu dojeżdżamy później niż planowaliśmy.
Z Manizales wciąż jest około 1.5h drogi do hotelu. Znowu jazda po górach. Znowu po ciemku. Znowu w deszczu. Temperatura spada do 5 stopni. Dzienne amplitudy potrafią w tym regionie dochodzić do 30 stopni i dziś właśnie tego doświadczyłam. Nic zresztą dziwnego, bo patrzę na GPS i jestem prawie na 4000 metrów. Zimno mi. Dodatkowo przeziębienie po wczorajszej jeździe w deszczu i zimnie zaczyna dawać o sobie znać. Ale adrenalina mnie ogrzewa. Zwłaszcza na ostatnich kilometrach szutrowych w nocy. Na szczęście tu już bez deszczu. W końcu zmęczona, ale szczęśliwa docieram na miejsce. W oddali migają w dolinie światła Manizales, które można podziwiać nie tylko z hotelu, ale i z basenów termalnych.
Jak pięknie jest na miejscu przekonuję się dopiero rano. Jesteśmy wysoko w górach, otoczeni przez naturalne gorące źródła i wodospady. Widok zapiera dech w piersiach. Podobnie jak roślinność i kolibry, które można podziwiać w ich naturalnym środowisku. Po całym wysiłku, żeby tu dotrzeć, żałuję, że nie mogę zostać tu na dłużej. Ale droga i przygoda wzywa!
Dziś ponownie zaplanowana trasa około 300 kilometrów przez Andy i dolinę rzeki Cauca. Czy uda się dotrzeć przed zmrokiem? Czy znowu będziemy mieć niespodzianki po drodze? Ruszamy w niewielkim deszczu, ale wkrótce się wypogadza i wychodzi słońce, które towarzyszy nam do końca dnia. Przemierzam kolejne kilometry pięknie położoną górską trasą. Zieleń robi się coraz bardziej intensywna, podobnie jak upał. Na postój wybieramy sobie Warszawę, czyli lokalny bar Estadero Varsovia. Jestem zachwycona dzisiejszą drogą – piękne widoki, bujna zieleń, mały ruch. Jedynie zmienne warunki jazdy: raz dobry asfalt, za chwilę jego brak, innym razem okropne dziury albo piasek na drodze, za chwilę prace drogowe i kompletne błoto. Jazda po Kolumbii na pewno jest wymagająca i nie polecam bez wcześniejszego doświadczenia. Ale dzisiejsza trasa to przyjemność jazdy i doznania wizualne. Do Medellin wjeżdżam przed zmrokiem. Ponownie korki, ale Kolumbia już mnie w nich zaprawiła. Odstawiam motocykl i 10 minut później zapada zmrok. W końcu mogę odpocząć, zwłaszcza że przeziębienie coraz bardziej daje o sobie znać. Ale najpierw kolacja w pobliskiej strefie restauracji i barów (okolice calle 10 i carretera 40).
Medellin to drugie największe miasto Kolumbii. Metropolia ma ponad 3 miliony mieszkańców. Ze względu na klimat Medellin często określane jest Miastem Wiecznej Wiosny. I faktycznie, ciepło ale nie upalnie, z bujną zielenią, umiarkowaną wilgotnością stanowi idealne miejsce do odpoczynku na naszej trasie. Zaskakuje mnie ilość modernistycznych budynków i nowoczesny charakter miasta. Jako jedyne w całej Kolumbii ma system metra. W 2013 roku Medellin zostało uznane przez Wall Street Journal za najbardziej innowacyjne miasto, prześcigając Nowy Jork i Tel Awiw. Jednak Medellin znane jest głównie jako miasto Pablo Escobara i kartelu Medellin. W latach 80-tych i 90-tych XX wieku uznawane było za jedno z najniebezpieczniejszych miast na świecie. Tylko w 1991 było w mieście 6500 morderstw.
Nasz jednodniowy pobyt w mieście pokrył się z przygotowaniami do strajku narodowego – protestów przeciwko rządowi, które miały odbyć się następnego dnia w centrum miasta. Ze względów bezpieczeństwa i potencjalnej przemocy nie było wskazane, żebyśmy się tam kręcili, więc tradycyjne zwiedzanie miasta musiałam sobie odpuścić. Ale że Medellin powiązane jest ściśle z Pablo Escobarem, postanowiliśmy zwiedzić miasto jego szlakiem: cmentarz gdzie jest pochowany; dach domu, gdzie go finalnie zestrzeliła policja; dzielnicę i domy, które wybudował dla lokalnej ludności. Moim zaskoczeniem było, że mimo wielu przestępstw, które były jego udziałem, kult jego osoby wciąż jest silny i przez niektórych lokalnych traktowany jest na równi z bohaterem narodowym.
Miejscem, które szczególnie zrobiło na mnie wrażenie jest Comuna 13. Podczas gdy Medellin było uznawane za najbardziej niebezpieczne miasto, to Comuna 13 była jego najbardziej niebezpieczną strefą. Morderstwa, kartele narkotykowe, walki gangów, policyjne czystki były codziennością mieszkańców. Na przestrzeni ostatnich lat, podobnie jak niektóre siostrzane brazylijskie fawele, Comuna zmieniła się diametralnie. Obecnie stanowi miejsce chętnie odwiedzane przez turystów ze względu na swoją historię, ale również lokalną sztukę uliczną. Graffiti jest wszędzie – i to prawdziwe dzieła sztuki często o symbolicznym wyrazie – opowiadają trudną historię miejsca i Kolumbii. Spacerując ulicami zewsząd dobiega muzyka, zwłaszcza reaggeton i trap.
Następnego dnia wczesny wyjazd. Chcemy zdążyć ‘uciec’ z miasta, zanim zaczną się strajki. Jedziemy przez bogate dzielnice, pilnie strzeżone i poukrywane na zboczach górskich południowo wschodniej części miasta. Bez problemu wydostajemy się z miasta i kierujemy się w stronę Monteria (najpierw robiąc kilka rundek i dodatkowych nadprogramowych kilometrów). Dziś planowo do przejechania 400 km. Z doświadczenia wcześniejszych dni to będzie dłuuugi i męczący dzień.
Początkowo droga wiedzie przez Andy i Alto de Ventanas – strefę bogatą w faunę i florę, w tym wiele zagrożonych gatunków. Jednocześnie drogę piękną krajobrazowo i bogatą w zakręty. Ruch tu jest niewielki, a przyjemność z jazdy tym większa. Nawet nie zauważam, kiedy pierwsze 150 km mam za sobą. Im zjeżdżam niżej, tym robi się bardziej gorąco. Upał i wilgotność powietrza zaczynają dawać o sobie znać, a temperatury ponad 30 stopni będą mi towarzyszyć przez kolejne dni. Pojawia się też coraz więcej patroli policji po drodze – czy to ze względu na odległe terytoria i pobliską dżunglę, która może stanowić schronienie dla resztek partyzantki; czy ze względu na trasę przemytników prowadzącą prosto do największych portów Kolumbii (Barranquilla, Cartagena, Santa Marta); czy też innych powodów – nie dociekam. Droga robi się coraz bardziej dziurawa i wyboista, ale wciąż kręta. W dolinie rzeki Cauca dopadają nas ponownie roboty drogowe i ruch wahadłowy, a tym samym korek ciężarówek. Ale tym razem sprawnie przeskakujemy, a widoki na rzekę Cauca wynagradzają wysiłek.
Ostatnia prosta to dosłownie prosta. Trasa z Caucasia do Monetria prowadzi przez rancza i farmy. Krajobraz się zmienia. Niziny, stada bydła, tropikalna roślinność. Mimo prostej drogi nie da się zasnąć. Co chwila jakaś wioska, a w niej progi zwalniające. Niezbyt przyjemne, a często widoczne w ostatniej sekundzie. Od teraz te progi staną się nieodłącznym elementem drogi przez następne dni. Im bardziej przemieszczam się na północ, zauważam też, że ludzie żyją biedniej i prościej, a też bardziej widać wpływy indiańskie (prekolumbijska cywilizacja Sinú), hiszpańskie (potomkowie kolonizatorów), afrykańskie (dawna ludność niewolnicza) i arabskie. Techniczny nocleg w Monteria – mieście położonym w dolinie rzeki Sinu. Nawet nie wiem, kiedy minęło mi te 400 km – po raz kolejny przekonałam się, że w Kolumbii dystanse stanowią jedynie punkt orientacyjny.
Monteria znajduje się zaledwie 50 km od Wybrzeża Karaibskiego i udajemy się tam następnego dnia. Upał od samego rana. Jestem mokra zanim jeszcze zdążyłam dojść do zaparkowanego niedaleko motocykla. Kieruję się na Coveñas i Tolú, po drodze mijając kilka mniejszych miasteczek. W każdym zwariowany ruch, gdzie żadne zasady nie obowiązują. Przychodzi mi na myśl ruch w Indiach. Im bardziej na północ, drogi stają się coraz gorsze – dziury, fragmentami brak asfaltu. I znowu częste kontrole policyjne.
Jednak widok karaibskich plaż wywołuje u mnie szeroki uśmiech. Jestem motocyklem na Karaibach! Dobiegająca z barów muzyka, niebieski niebo, palmy, żółty piasek. Może nie jest to motocyklowy raj, ale na pewno wygląda rajsko! I warto tu zajrzeć.
Z Tolú do Cartagena jeszcze 140km. Im bliżej miasta, tym ruch tężeje. Odcinek do Cruz del Verdo to ponownie walka na robotach drogowych. Trzeba się przyzwyczaić, że na chwile obecną są nieodłącznym elementem jazdy po Kolumbii. Podobnie jak ciężarówki. Ale to element przygody, który zostaje wynagrodzony. Wjazd do Cartagena to najgorszy wjazd ze wszystkich miast kolumbijskich, zwłaszcza że upał nie pomaga, a żeby dotrzeć w okolice starówki, trzeba przepchnąć się przez całe miasto. W godzinach szczytu to wyzwanie. Jednak Cartagena wynagradza trud dotarcia tutaj. To kolonialne miasto, od czasów studiów w Chile, było moim marzeniem. I udało się je zrealizować! W myśl zasady: „don’t let the dreams be dreams”!
Dalsza część wyprawy (Cartagena – Bogota): http://agiontheway.pl/kolumbia-motocyklem-kolonialnym-szlakiem-motocyklowe-el-dorado-cz-2/
Kolumbia zdjęcia: http://agiontheway.pl/galleries/kolumbia/