Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni – mawia mój tata. Są to słowa, które w dużej części obrazują moją pierwsze kroki (obroty koła?) na motocyklu. Głupota powiedzą jedni, odwaga powiedzą inni. Wytrwałość i nie poddawanie się przeciwnościom losu powiem ja. Cieszenie się drogą samą w sobie i celebrowanie małych sukcesów, które powodują, że marzenia się ostatecznie spełniają.
Ale po kolei. Moja przygoda z motocyklem zaczęła się dość niestandardowo. Nigdy nie było motocykla w rodzinie; mój ojciec nie miał większego zacięcia do motoryzacji; nie miałam chłopaka, który by jeździł na ‘motorze’; w gronie moich znajomych motocyklistów było bardzo niewielu. Nie miałam na ten temat bladego pojęcia. Może i lepiej 😉 Zresztą wiele osób z niedowierzaniem patrzyło na mój pomysł. Jeśli ktoś jeszcze kilka lat temu powiedziałby mi, że będę jeździć, to sama bym się zaśmiała. A jednak. Minęły 3 lata, a ja już byłam na motocyklu na 4 kontynentach, a kolejne wyprawy są planowane.
Przyznam, że nie byłam najzdolniejszą kursantką, a zrobienie prawa jazdy zajęło mi wiele godzin zajęć i kilka egzaminów. Ale postanowiłam, że się nie poddam. Uczyłam się na własnych błędach. Przełamanie wielu barier w mojej głowie zajęło czasu, zresztą do tej pory mam do motocykla respekt.
Kilku moich przyjaciół wspierało mój wariacki pomysł. W końcu od czego są przyjaciele? W trakcie jednej z rozmów z kolegą z Chile okazało się, że też jeździ. Co prawda, głównie po mieście i dalej nigdzie nie był na dwóch kołach. Od słowa do słowa, od żartu do żartu, zaczął się rysować plan wyjazdu do Chile. Tym chętniej podchwyciłam ten pomysł, że kiedyś mieszkałam i studiowałam w Santiago. Chciałam odwiedzić dawne (i nowe) zakątki. Ustalamy datę: styczeń 2016. Z drżącym sercem i przerażeniem kupuję bilety i już nie ma odwrotu. Jadę na moją pierwszą wyprawę! Teraz tylko do przodu! To ostatnie zdanie będę sobie zresztą często powtarzać w trasie. Mam możliwość pojechania na plecak. Jednak data mnie mobilizuje i ostatnim rzutem na taśmę w listopadzie 2015 odbieram prawo jazdy.
Ostatnie zakupy przed wyjazdem. Do tej pory jestem wdzięczna znajomemu w Warszawie za wykład co zabrać, dzięki czemu chociażby nie zmokłam w trasie. Wszystko gotowe i na 24h przed wylotem okazuje się, że mam problemy z sercem i cały wyjazd stoi pod znakiem zapytania. Chwila zawahania i strachu. Co robić? Jechać czy nie jechać? Zwłaszcza, że będę w miejscach oddalonych od większej cywilizacji. Ostatecznie podejmuję ryzyko i kilka godzin później jestem na pokładzie samolotu.
Jest styczniowe gorące popołudnie, kiedy ląduję w Santiago. Czuję, że wracam do dawno nieodwiedzanego domu. Chłonę miasto na nowo wszystkimi zmysłami. Kilka rundek na motocyklu kolegi po okolicy i zapada decyzja: kupuję własny motocykl, spróbuje pojechać sama. Zobaczymy, jak daleko dotrę. Nie wiem, czy to dobry pomysł, ale muszę spróbować.. Wyznaczamy sobie cel – miejscowość Tortel na południu Chile, oddalona o 2 350 km od Santiago. A jak damy radę to do końca Carretera Austral, czyli Villa O’Higgins. Po drodze zahaczymy o wyspę Chiloe, gdzie nie udało mi się dotrzeć, kiedy wcześniej studiowałam w Chile. Zaczynamy od autostrad i miast, potem drogi lokalne i miasteczka. Im dalej na południe tym cywilizacji będzie coraz mniej, a drogi asfaltowe będą się zamieniać na szutrowe. Ale z każdym kilometrem powinnam nabierać większego doświadczenia, więc zanim zjedziemy z asfaltu, powinnam się już wjeździć. I tyle planowania, reszta będzie na bieżąco; z dnia na dzień będziemy dostosowywać nasze plany i wytyczać trasę. Ciekawe jak daleko zdołam dotrzeć sama… Idąc za ciosem, kupuję własny motocykl na czas wyprawy (używane BMW F 650 GS) oraz torbę na motocykl. Przez następny miesiąc będę miała tylko to, co zdołam zapakować w te 45 litrów. Nagle okazuje się, jak niewiele jest człowiekowi potrzebne do szczęścia i jak rzeczy materialne mają małe znaczenie.
Następuje dzień wyjazdu. Ruszamy koło południa. Dziś na szczęście nie mamy daleko. Na pierwszy dzień mamy 260 km do Talca. Droga prowadzi głównie Panamericaną na południe. Mijamy region Region VI (Región del Libertador General Bernardo O’Higgins) i docieramy do Regionu VII (Maule), które słynie z produkcji wina. Mijając po drodze kolejne winnice, z chęcią bym się zatrzymała na lampkę Chardonnay, zwłaszcza że upał daje nam się we znaki. Jest ponad 30 stopni i pełne słońce. Topię się w kasku i ciuchach motocyklowych. Jedynym zbawieniem jest klimatyzacja na stacjach benzynowych, którą dziś jeszcze bardziej doceniam. Ale wszystkie niewygody są niczym wobec radości, jaka mnie ogarnia. Tak, jestem w stanie sobie poradzić! Tak, jadę sama motocyklem! Tak, ryzyko się opłaciło! Z każdym kilometrem mój stan euforii wzrasta, a wraz z nim poziom stresu maleje.
Kolejne dni potęgują to uczucie. Stopniowo poruszamy się na południe, odwiedzając po drodze lokalne winnice i browary rzemieślnicze, robiąc zakupy na miejscowych targowiskach, podziwiając wodospady, wulkany, jeziora, skaliste wybrzeża i plaże, zaprzyjaźniać się z alpakami, rozkoszując się gorącymi źródłami, a wieczorem odpoczywamy przy lampce wina i owocach morza. Na razie jesteśmy na dojeździe, a ja już napawam się otaczającą mnie rzeczywistością i nie wierzę, że może być tak pięknie. A ma być tylko lepiej! Nasza trasa prowadzi z Talca do Saltos del Laja (230km), a następnie do Valdivia (400km), przez Puyehue do Puerto Montt (300km), gdzie zaczyna się Carretera Austral. Do tej pory całość to Panamericana oraz lokalne drogi dojazdowe, prowadzące przez kolejne Regiony Administracyjne Chile: Region VIII (Bio Bio), Region IX (Araucania z Temuco), Region XIV (Los Rios z Valdivia) oraz Region X (Los Lagos z Puerto Montt, Osorno i Chiloe). Pierwsze ponad 1000km mam za sobą. Dałam radę i to bez większych problemów! Owszem, były momenty stresu na bezasfaltowych dojazdach lub stromych górkach (zwłaszcza na wzniesieniach w Puerto Montt), ale jest tylko jedna droga – do przodu! Z każdym kilometrem czuję się coraz swobodniej, a jazda sprawia mi coraz więcej radości. Czas na świętowanie pierwszego sukcesu! Niemożliwe nie istnieje!
Co prawda w Puerto Montt rozpoczyna się Carretera Austral – nasz cel podróży, jednak postanawiamy odbić na Wyspę Chiloe, która słynie z pięknych sielskich krajobrazów i długich piaszczystych plaż, drewnianych kościołów wybudowanych przez Jezuitów w XVII i XVIII wieku oraz domów na palach, tzw. palafitos. Udaje nam się nawet znaleźć nocleg w jednym z takich domów. Odwiedzamy północnozachodnią część wyspy z wysepkami Puñihuil, gdzie można oglądać płetwale błękitne, pingwiny magellańskie oraz pingwiny Humboldta. Chiloe to druga największa – po Ziemi Ognistej – wyspa Chile; a piąta największa w Ameryce Południowej. Tutaj też kończy się oficjalnie Panamericana (Hito 0 Km de Ruta Panamericana). Z Quellon przeprawiamy się całonocnym promem do Chaiten.
Chaitén to niewielka miejscowość, która została zniszczona przez wulkan w maju 2008. Jest dość strategicznie położona: blisko północnego początku / końca drogi Carretera Austral. Dopływając tu promem z Chiloe, ominęliśmy zaledwie niewielki północny odcinek tej drogi, składający się w dużej części z 3 przepraw promowych. Chaiten stanowi zachodnią bramę Patagonii. To tutaj de facto wiele osób rozpoczyna swoją przygodę z Carretera Austral i Patagonią. Żegnam się z drogami asfaltowymi. Teraz zaczyna się prawdziwa przygoda, jakby do tej pory było wszystkiego mało.
Carretera Austral to odcinek drogi narodowej nr 7, który ciągnie się od Puerto Montt do Villa O’Higgins. Całość ma długość ponad 1270km i biegnie przez strome góry, fjordy, kanały. Ze względu na niedostępność terenu budowa drogi, łączącej południowe obszary z resztą kraju, rozpoczęła się zaledwie w 1976 roku! Wszelkie wcześniejsze próby były nieudane. Ostateczna konstrukcja Carretera Austral zakończyła się dopiero w 2000 roku, kiedy oddano do użytku ostatni odcinek łączący Villa O’Higgins. Droga to głównie rożnej jakości szutry z pojedynczymi przypadkami asfaltu wokół większych miast. Przemieszczając się tą drogą, trzeba być przygotowanym na to, że przeprawy promowe to standardowy element drogi, a promy potrafią pływać rzadko.
Przez następne dni kręcimy się po Aysen, czyli Regionie XI. Jest to trzeci co do wielkości region w Chile, należy jednak do obszarów o najmniejszej gęstości zaludnienia. Jedziesz godzinami i nie napotykasz na ani jednego człowieka czy jakąkolwiek cywilizację. W tej części Route 7 na dobre kończy się asfalt. Coś dla entuzjastów jazdy adventure. Region ten cechują liczne formacje lodowcowe: przez cały czas na trasie towarzyszą nam liczne jeziora, fjordy, kanały, które w połączeniu z ośnieżonymi górami tworzą wspaniałą scenerię jazdy. Kolor niebieskiego jest oszałamiający, ale nie ma co się dziwić, jako że Aysen to trzeci – po Antarktyce i Grenlandii – obszar lodowcowy świata. To tutaj znajdują się słynne Jaskinie Marmurowe czy Laguna San Rafael.
“Skacz. A nauczysz się latać, spadając” mawia mój tata, którego już wcześniej cytowałam. Zaledwie w drugim tygodniu jazdy na motocyklu po odebraniu prawa jazdy, jako niezależna motocyklistka dotarłam do ikonicznej Carretera Austral. Pierwsze kilometry na szutrach to nauka latania w trakcie spadania. Zwłaszcza w pamięci zapisała mi się góra Queblat, gdzie na wąskie strome zakręty i pędzące ciężarówki nie ułatwiały sprawy. Przy drugim upadku siadam na chwilę. Kolega z podejrzliwością patrzy, jak odpoczywam na poboczu i w ogóle się nie odzywam, obawiając się, czy właśnie nie poddałam się. Ale wiedziałam, że nie jest to opcja. A więc ogień i do przodu! Ulewa to już tylko wisienką na torcie. Albo jazda w drobnych kamyczkach, które tworzą jedną z warstw budowanej drogi. Próbuję przetrwać na zasadzie prób i błędów. Wracając pamięcią do tych dni, nie było łatwo, ale z pewnością wyzwanie warte wysiłku! Na pewno nauczyłam się jednego – nie należy się poddawać, a marzenia się spełniają! A więc uśmiech i do przodu!
Nasza trasa wiedzie od Chaiten przez Puerto Cisnes (275 km) do Puerto Aysen / Puerto Chacabuco (192km), a stamtąd poprzez przepiękny rezerwat Rio Simpson do Coyhaique (77km), gdzie w końcu robimy jednodniowy odpoczynek. Dwa tygodnie non-stop na motocyklu oraz trudy jazdy po szutrach dają mi się już we znaki, więc bez sprzeciwu zgadzam się na chwilowy postój. Następnie udajemy się do Villa Cerro Castillo (96km), gdzie zatrzymujemy się na nocleg ze względu na budowę drogi – ruch puszczamy jest zaledwie dwa razy dziennie i nie zdążymy przed zachodem słońca dotrzeć do następnej miejscowości. Zwłaszcza, że wszyscy nas ostrzegali, że ten odcinek drogi nie będzie łatwy. Sama wioska to miejsce zapomniane przez boga, a znalezienie noclegu graniczy z cudem, ale ostatecznie nie musimy rozbijać namiotu. W trakcie wyprawy wielokrotnie musimy dostosowywać nasze plany do otaczającej nas rzeczywistości i ograniczeń, uczę się ponownie, że po prostu nie można zawsze planować i trzeba cieszyć się chwilą. Następnego dnia docieramy dopiero do Rio Puerto Tranquillo (122km), gdzie robimy kolejną przerwę na zwiedzanie Jaskiń Marmurowych, a następnie udajemy się do Cochrane (114km) – ostatniego bastionu cywilizacji z bankomatem i supermarketem.
Ostatecznie docieramy do Tortel (126km). Miejsce to do 2003 roku było dostępne tylko z powietrza lub wody, szutrowa droga jest wynalazkiem zaledwie ostatnich lat. Miejsce jest bajecznie położone u zbiegu rzek, tradycyjne drewniane domki nadają mu klimat, ale najciekawsze jest to, że nie ma konwencjonalnych dróg. Po całej wiosce, która ciągnie się kilometrami, chodzi się po drewnianych pomostach i schodach. Samochód czy motocykl zostawiasz na parkingu u góry i poruszasz się pieszo. Lepiej nie zabierać za dużo bagażu, bo wchodzenie po schodach i pokonywanie kilometrów pomostów z dodatkowym balastem, to niezły trening crossfit.
Moja radość nie zna granic! Cały trud i wysiłek się opłacił! Cel został osiągnięty! A ile emocji, strachu, radości, zwątpienia i szczęścia po drodze! Bez pasji i marzeń nie byłoby to możliwe! Jak patrzę na całą przebytą drogę od pomysłu motocykla do dotarcia tutaj, to aż nie mogę uwierzyć, że tu jestem i tego dokonałam!
Dwa dni odpoczynku i ruszamy dalej. 160 km dzieli nas od końca Carretera Austral. Ostatnie 100 km do Villa O’Higgins jesteś tylko Ty i droga. Ten odcinek połączony jest z resztą drogi za pomocą niedużego promu, który kursuje zaledwie 3 razy dziennie. W związku z tym przez godziny nie spotkasz nikogo po drodze. Zapomnij tez o zasięgu telefonów komórkowych.
Sprawdzamy prom i decydujemy się na poranny. Na pierwszy musielibyśmy się zrywać w nocy, ostatni jest za późno, żeby nie jechać ponownie po nocy. Mamy jedną opcję, a że dni wyprawy pozostaje coraz mniej, to dziś albo nigdy. Gotowi do drogi… i siada mi akumulator… Zanim odpalamy motocykl i jesteśmy gotowi na nowo do ruszenia mija cenna godzina, która była przeznaczona na dojazd. Nie mamy już żadnego zapasu czasu, żeby nie powiedzieć, że jesteśmy w niedoczasie. Ale jesteśmy prawie na mecie. Co prawda Villa O’Higgins to cel dodatkowy, ale nie jest to moment, żeby się poddać! Jadę pierwsza, żeby wyznaczyć tempo. Szybkie przeliczenia prędkości i dystansu w głowie. Zwiększam o 10km/h, wciąż nie zdążymy; kolejne 20 km/h. Nie poddam się bez walki. A więc do przodu! Ostatecznie dojeżdżamy z zapasem czasu. Przeprawiamy się i tym samym udaje nam się dotrzeć do końca Carretera Austral! Zrobiliśmy to! Kolejny powód do świętowania!
W drodze powrotnej zahaczamy o Argentynę, jako że kolejnym moim marzeniem była ikoniczna Ruta 40. Jednak droga powrotna z Villa O’Higgins i dotarcie do Argentyny, a następnie powrót przez Argentynę do Santiago nie odbyły się bez przygód, przeciwności losu, walki o każdy kolejny kilometr. To wtedy mój partner dobił do skalnej ściany i musieliśmy zmodyfikować trasę, by zahaczyć o mechanika; to wtedy zrzuciłam motocykl na kostkę, co uniemożliwiało mi chodzenie, ale usztywniona butem motocyklowym stopa wciąż nadawała się do jazdy; to wtedy musieliśmy zdobyć i wymienić oponę w motocyklu; to wtedy złamałam całkowicie klamkę sprzęgła i musieliśmy odpalić bez, a nową piłować pilnikiem, by dopasować; to wtedy mój akumulator postanowił kilkakrotnie, że jednak nie będzie ze mną współpracował z puentą na granicy; to wtedy banki i kantory były zamknięte, bankomaty nie działały, a na jedynej w okolicy 250km stacji benzynowej nie przyjmowali kart płatniczych; to wtedy dostawy paliwa na pojedynczych na trasie stacjach benzynowych w Argentynie były nieregularne i trzeba było czekać na cysternę; to wtedy okazało się, że musimy się wrócić do większego miasta i załatwiać dodatkowe dokumenty dla motocykla, żeby przekroczyć granicę. A czasu było coraz mniej. A to tylko niektóre z wyzwań.
Trzy lata temu – dokładnie w Walentynki 2016 – zakończyłam moja pierwszą motocyklową podróż pełną pasji i miłości w szerokim tego słowa znaczeniu. Ostatecznie dotarliśmy do Santiago po przejechaniu 6 300 km. Nie było łatwo. Ale za to radość i satysfakcja w ostatecznym rozrachunku nieoceniona. Była to pierwsza, ale nie ostatnia wyprawa motocyklowa. Jednak ta była szczególna. I to nie tylko dlatego, że pierwsza. Przekonałam się, że motocykl daje poczucie niezależności i pozwala być „bliżej” świata: można oddychać pełną piersią, rozkoszować się otaczającymi nas widokami, otwiera wiele drzwi. Pokochałam wolność i niezależność, jaką daje, to inny wymiar podróżowania. Czy było ciężko? Tak! Czy było warto? Z pewnością. Należy marzyć, niezależnie jak wariacki może wydawać się pomysł. Wizja, wytrwałość i traktowanie przeciwności jako wyzwań i elementów przygody, a nie problemów, to elementy, które pozwoliły mi dotrzeć do mety. Jednak najważniejsi są ludzi: rodzina i przyjaciele, którzy Cię wspierają, jak również napotkani po drodze przypadkowi nieznajomi, którzy bezinteresownie pomogą i wesprą w najmniej oczekiwanych momentach.
Więcej:
Zapiski z podróży (tylko w jęz. ang): https://onthewaylog.wordpress.com
Zdjęcia z wyjazdu (10 min video): https://youtu.be/EU2on2jwdRE