Kolumbia jest motocyklowym el Dorado. Krajobrazy, ludzie, klimat zmieniają się tutaj każdego dnia wraz z każdym kilometrem. W czasie dwutygodniowej wyprawy można doświadczyć po trochu wszystkiego: wysokich Andów z zapierającymi dech w piersiach widokami, tradycyjnych plantacji i rancz, zielonych dolin i płaskowyżów, pełnego palm i porywających do tańca rytmów karaibskiego wybrzeża, kolonialnych miasteczek. Podczas gdy górskie krajobrazy, ciekawe w swojej wielowymiarowości miasta jak Bogota i Medellin oraz tradycyjne hacjendy pochowane wśród bujnej zieleni zdominowały pierwszą część wyprawy (http://agiontheway.pl/kolumbia-motocyklem-przez-andy-po-wybrzeze-karaibskie-motocyklowe-el-dorado-cz-1/), to druga jej część to eksploracja kolonialnych miasteczek, gdzie życie (i drogi!) niewiele zmieniły się przez stulecia!
Docieram do Cartagena de Indias. To perełka Wybrzeża Karaibskiego – była moim marzeniem od czasów studiów w Chile, kiedy znajomi Kolumbijczycy opowiedzieli mi o tym miejscu po raz pierwszy. Dlaczego jest taka wyjątkowa? Po pierwsze historia i strategiczne położenie miasta, które przyczyniło się do jego bogactwa. Cartagena była głównym portem między Hiszpanią a Nowym Światem. Założona w 1533 roku i wybrana ze względu na strategiczne położenie: trudno dostępne wejście (w przeciwieństwie do otwartego na morze istniejącego już miasta Santa Marta), które spełniało funkcje obronne; bliskość głównych kolumbijskich rzek Magdalena (z najdłuższym sztucznie wybudowanym kanałem w czasie podboju kontynentu) i Sinu stanowiło idealny punkt wypadowy dla konkwistadorów. Potęga i znaczenie tego miejsca do tej pory odzwierciedla się w kolonialnej architekturze. Co ciekawe, stali mieszkańcy mieli domu dwupoziomowe; jednokondygnacyjne należały do osób, które związane były z miastem poprzez handel czy wyprawy w głąb kontynentu, ale na co dzień tutaj nie rezydowały. Cartagena była centrum politycznym, religijnym, ekonomicznym i administracyjnym w czasach konkwisty, a jej stare miasto wraz z murami obronnymi zostało uznane przez UNESCO za Światowe Dziedzictwo Kulturowe.
Osobiście Cartagena najbardziej przypadła mi do gustu podczas wyprawy, chociaż każde miejsce po drodze na swój sposób mnie urzekło. Jednak Cartagena jest moim miejscem numer jeden! Kolorowe zabudowania kolonialne z pięknymi fasadami. Proste acz bogate kościoły. Zachód słońca obserwowany z murów starego miasta. Intensywność barw na ulicach. Tropikalne owoce sprzedawane na mobilnych straganach. Tradycyjne stroje i potrawy karaibskie o słodkim zabarwieniu. Różnorodność mieszkańców, która odzwierciedla trudną historię miasta (czasy konkwisty, niewolników, podboju rdzennej ludności) i gdzie mieszają się wpływy indiańskie, hiszpańskie, afrykańskie. Ale przede wszystkim miasto wypełnione jest muzyką i tańcem. Zewsząd dochodzą karaibskie rytmy, a w barach mieszkańcy spotykają się, tańcząc salsę. Gdzie się nie obejrzymy, tam miasto tętni życiem. Napełnia pozytywną energią. Zdecydowanie możemy poczuć, że jesteśmy na Karaibach! Dla mnie stanowiło ogromny zastrzyk energii do dalszej drogi.
Podobnie energią napawają pobliskie wyspy – Rosarios. Należą do archipelagu San Bernando i stanowią część Naturalnego Parku Narodowego. Znajdują się 100 km od Cartageny i można tu dotrzeć w ramach półdniowej wycieczki motorówką. Lazur wody, rafy koralowe, zielone wybrzeża wysepek to idealne miejsce do wypoczynku i naładowania baterii do dalszej drogi. A kiedy poczujemy potrzebę ponownego poruszania się w rytm karaibskich brzmień, można udać się na ‘wodną’ imprezę do pobliskiego Ensenada de Colon. Jedno jest pewne – w Cartagenie można tańczyć całą dobę! A w drodze powrotnej podziwiać współczesne oblicze miasta w wieżowcami i nowoczesnymi kondominiami.
Cartagenę jest ciężko opuścić, ale droga wzywa. Dziś zagłębimy się w prowincję Bolivar. Upał daje się we znaki od wczesnych godzin porannych. Wpierw udajemy się w kierunku Magangué. Drogi są puste i dobrze utrzymane w tej części trasy, trochę zakrętów, trochę prostych, kilka wiosek po drodze. Im jestem bliżej Magangué, zauważam, że z każdym kilometrem ludzie żyją coraz biedniej. W miasteczku macha do mnie miejscowy na skuterku, żeby jechać za nim. Bo czego mogą szukać turyści na tym odludziu zapomnianych przez boga? Jedynie promu, żeby przeprawić się na drugą stronę rzeki. Szybko i sprawnie przeprowadza przez labirynt uliczek, pozwalając GS-om sprawdzić się na wertepach i nierównościach. Po czym z szerokim uśmiechem na twarzy wskazuje nam, żebyśmy podążali tą drogą. Ot tak, sam z siebie i bez proszenia 🙂
Znalezienie promu nie jest łatwe. To po prostu nieoznaczony punkt przy drodze wzdłuż rzeki. Trzeba wiedzieć, gdzie się zatrzymać. Jednak trochę większe skupienie miejscowych ułatwia sprawę. Prom pływa zaledwie kilka razy dziennie i do najbliższego mamy kilka godzin. Most na rzece nie jest jeszcze ukończony. Budowa 12-kilometrowego mostu przez rzekę i mokradła ciągnie się od dłuższego czasu i na razie końca nie widać. Zostaje tradycyjny środek transportu – małe łódki (hiszp. lanchas), która z początku nie wzbudzają mojego zaufania. Jak pomieszczą motocykle i nas? I czy wytrzymają ciężar? Już nie wspominając, że pewnie będziemy ciągnąć się godzinami.
Pierwsze zaskoczenie – załadunek motocykli przebiega sprawnie, a to czółenko jest w stanie pomieścić całkiem sporą ilość motocykli. Około 10 zostało załadowanych w dziobowej części! Upał i wilgotność doskwiera coraz bardziej. Kupione lody rozpływają się w ciągu minuty. W końcu wsiadam na łódkę. Przejście po zewnętrznej burcie szerokości stopy, z kaskiem i ekwipunkiem w ręce, wymaga trochę akrobacji, ale ostatecznie lokuję się w środku. Tutaj pod brezentową płachtą już sauna na całego! Miejscowi przyglądają nam się z zaciekawieniem. W końcu ruszamy i tutaj moje drugie zaskoczenie. Łódka śmiga po wodzie i szybciutko (dużo szybciej niż promem) przewozi nas na drugą stronę rzeki Magdalena.
Na drugą stronę to jednak uproszczenie, bo manewrujemy w odnogach rzeki, by dotrzeć do osady Cicuco. Dorzecze rzeki Magdalena to labirynt dróg wodnych i słodkowodnych jezior o powierzchni 273 tysięcy km2, czyli zajmuje 24% powierzchni kraju. Wielkości jak przystało na główną rzekę w Kolumbii. Rozładunek motocykli przebiega równie sprawnie jak załadunek, a miejscowy port to kilka szałasów i hamaków. Jednak jak zawsze w Kolumbii wypełniony lokalną muzyką.
Wraz z przeprawą przez rzekę trafiamy do innego świata. Tutaj naprawdę czas zatrzymał się dawno temu, a miejsce zostało zapomniane przez boga. Jeszcze bardziej widać, że ludzie żyją bardzo biednie i prosto, po raz pierwszy przy drodze pojawiają się śmieci, po drodze biegają krowy i świnie, a drogi to jedynie szlaki do przemieszczania się bez żadnych zasad. Ruch jednak tu bardzo niewielki. Tu też kończy się dobry asfalt, który co chwile zanika albo przypomina ser szwajcarski. Dziury są tu dość pokaźne, więc trzeba uważać, żeby nie zostawić gdzieś koła. Nawet w centrum mijanych wiosek trzeba czasami przejeżdżać na stojąco.
W końcu oblepiona pyłem docieram do celu dnia dzisiejszego. Santa Cruz de Mompox jest idealnym przykładem kolonialnego miasteczka. Położone w północnej części Kolumbii strategicznie przy rzece Magdalena, było wykorzystywane przez konkwistadorów jako brama do eksploracji kontynentu i poszukiwania mitycznego El Dorado. Założone w 1537 roku w miejscu wioski Indian Malibu uznane zostało za bezpieczny port, skąd transportowano dobra w górę rzeki do wnętrza kontynentu. Przede wszystkim jednak Mompox wspaniale pokazuje życie w czasach kolonialnych, które de facto nie zmieniło się tutaj wiele przez ostatnie dekady. Tym samym zostało wpisane na Listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.
Piękne kolonialne zabudowania wciąż są wykorzystywane zgodnie z ich oryginalnym przeznaczeniem, a życie jakby zatrzymało się w miejscu. Mompox jest jednak pełne energii, daleko mu do muzeum. Zwłaszcza we wczesnych godzinach porannych. Krótka przejażdżka motocyklem po mieście chwilę po wschodzie słońca pozwola mi wejrzeć w codzienne życie mieszkańców: poranne zakupy na targach i małych sklepikach, pracę w tradycyjnych rodzinnych warsztatach, dzieci udające się do szkoły. Wieczór jest spokojniejszy – mieszkańcy w gronie bliskich odpoczywają, przyglądając się jak połyskuje woda rzeki albo grają na placach miejskich. Albo oddają się pasji Kolumbijczyków, czyli muzyce. W Kolumbii Mompox jest znany z fuzji muzyki afrykańskiej, hiszpańskiej i indiańskiej w wykonaniu Totó la Momposina (przykład: https://www.youtube.com/watch?v=mobatN0G23M).
To co mnie urzekło w Mompox to brak turystów i autentyczność miejsca. Jest kilka małych kolonialnych hoteli (klimatyczne miejsce na nocleg!) i lokalnych restauracji (polecam na lunch spróbować jednego z tradycyjnych barów, ale na kolację urokliwą restaurację przy rzece – El Fuerte), ale poza nami nie spotkałam innych przyjezdnych. A ze spojrzeń mieszkańców miałam wrażenie, że obcokrajowcy tu tłumnie nie przybywają. Nie jest łatwo tu dotrzeć, ale wysiłek zostanie wynagrodzony!
Po wczesnoporannej przejażdżce i śniadaniu czas ruszyć w dalszą drogę. Dziś 500km, a pierwszy odcinek stu kilometrów po dziurach i szutrowych drogach. Już zaraz po wyjeździe z miasta po drogach zaczynają na nowo biegać prosiaki i krowy, mieszkańcy wykazują się dużą kreatywnością w przewożeniu najróżniejszych rzeczy na motorkach, a droga sama w sobie przypomina ponownie ser szwajcarski. Niby prosta, a de facto slalom między dziurami. Niektóre z nich całkiem głębokie. W ostatecznym rozrachunku na całą grupę tylko jedna skrzywiona felga 😉 Przez następnych kilkadziesiąt kilometrów brak asfaltu. Mimo, że poruszamy się główną drogą, to zdobycze cywilizacji jak wspomniany asfalt tu jeszcze nie dotarły. Obserwując mijane wioski i zabudowania, inne zresztą też nie. Wygląda, że niewiele się zmieniło od czasów konkwisty. Kolonialne klimaty rozciągają się też na drogi 🙂
Po ‘tradycyjnych’ kolumbijskich korkach w Bucaramanga i Floridablanca czeka piękna, asfaltowa, kręta droga 45A. Widoki są oszałamiające, niestety zaczyna się ściemniać, a zmęczenie zaczyna dawać o sobie znać (zwłaszcza, że w pewnym momencie nadłożyliśmy jakieś 50km). Upały już nie doskwierają. Do celu mamy tylko 30km. Wjeżdżamy w 3 motocykle do miasteczka, które przypomina trochę slumsy. Droga prowadzi do góry, coraz stromiej i stromiej, a zakręty nie pomagają. Podobno w Nowej Zelandii jest najstromsza ulica, ale chyba nie wzięli pod uwagę Kolumbii! Dojeżdżamy na sam szczyt miasteczka. Jesteśmy niczym na grani. Daleko w dole rozbłyskują światła większego miasta. Kończy się asfalt i zabudowania, przemieszczamy się polną dróżką. Ale nawet nie myślę o samej jeździe, bo od razu na myśl przychodzi mi podobna dróżka w Brazylii na szczycie jednej faweli. Tam była to droga egzekucji. Nawet po spacyfikowaniu faweli nie należało się tam zapuszczać po zmroku. Odkręcam tylko manetkę gazu, z podejrzliwością patrząc, skąd nadejdzie niebezpieczeństwo. Jak się okazuje w późniejszych rozmowach, bezpodstawnie.
Ostatecznie docieramy do kolejnej perełki kolonialnej kultury – Barichara. To urocze miasteczko, gdzie czas ponownie zatrzymał się w miejscu! Brukowane uliczki (niektóre z nich dość strome) i bielone domy w stylu andaluzyjskim stanowią idealne tło dla filmów. Dlatego też Barichara jest często wybierana przez filmowców. To niezwykle fotogeniczne miejsce i będzie rajem dla miłośników fotografii. A przy tym wszystkim spokojne, wręcz senne. Katedra, kilka małych sklepików, hotelików i lokalnych knajpek stanowi całe centrum miasta. Transport wciąż odbywa się tuk-tukami czyli miejscowymi taksówkami na 3 kołach. Ale warto po prostu poszwendać się niespiesznie po ulicach i poczuć klimat miejsca, wejść na szczyt miasteczka, gdzie sprzed kaplicy św. Barbary albo z El Salto del Mico rozpościera się piękny widok na okolicę. Na kolację restauracja Las Cruces schowana w jednym z patio miasta niedaleko głównego placu. W porównaniu z Mompox, Barichara jest bardziej turystyczna (znajdziemy pojedyncze sklepy z pamiątkami czy natkniemy się na innych turystów – ale tłumów nie ma!) i cukierkowa w swoim wyglądzie; atmosfera jest bardziej leniwa, a życie nieprędkie.
Z Barichara już tylko 350km do Bogoty. Po drodze mamy jeszcze w planach jedno kolonialne miasteczko – Villa de la Leya. Jednak w Kolumbii strajk narodowy wraz z protestami nadal trwa i na popołudnie kolejne demonstracje są planowane w Bogocie. Plany są po to, żeby je zmieniać. Decyzja – prosto do Bogoty, żeby wjechać, zanim zaczną się komplikacje. Jednak dzisiejsza trasa mnie zaskakuje – pusta i piękna krajobrazowo, zwłaszcza przejazd przez wąwóz. Taka wisienka na torcie na zakończenie. Wczesnym popołudniem docieram do Bogoty. To już niestety koniec naszej wyprawy. Jestem zmęczona, ale szczęśliwa!
2600km po Kolumbii za mną. Jest to wymagające acz satysfakcjonujące doświadczenie. Góry, doliny, plantacje, rancza, wybrzeże, rzeki. Upał, temperatury blisko zeru, deszcz, palące słońce. Idealne puste kręte drogi, za chwilę dziury, korki, ciężarówki, szutry. W Kolumbii trzeba być przygotowanym na wszystko, dlatego Ci, którzy kochają przygody, z pewnością się tu odnajdą. Wszelkie trudy są wynagrodzone i moim zdaniem warte wysiłku. Kolumbia to przepiękny kraj. Krajobrazy zmieniają się diametralnie wraz z przebywanymi kilometrami. Jednego dnia jesteśmy w Andach na 4000 metrów, drugiego podziwiamy palmy i plaże karaibskie, by znowu przedzierać się (wraz z motocyklami) łódkami przez rzekę i mokradła. Tak ogromna zmienność mnie zaskoczyła. Kolumbia to kraj z ciekawą i bogatą historią, kulturą i kuchnią, a poszczególne regiony oferują coś szczególnego. Każdy znajdzie tu coś dla siebie!
Co odróżnia Kolumbię? Po pierwsze, wspomniana różnorodność. Po drugie, nieprzewidywalność, a tym samym duch przygody. Po trzecie, pozytywna energia, z którą się wraca do kraju. Po czwarte, muzyka i radość życia. Na każdym kroku dochodzą nas latynoskie rytmy, a ludzie cieszą się tańcem, jedzeniem czy swoim towarzystwem. Po piąte, różnorodność tras motocyklowych, które trzymają w ciągłym napięciu.
Dwa tygodnie w Kolumbii to za mało, żeby poznać ten ogromny kraj; ale pętla na północ od Bogoty przez Andy, Medellin, Cartagenę i kolonialne miasteczka daje moim zdaniem możliwość doświadczenia po trochu wszystkiego, co najlepsze. Na pierwszą wyprawę po El Dorado jest świetnym rozwiązaniem, zwłaszcza przy ograniczonym czasie. Z chęcią do Kolumbii jeszcze kiedyś wrócę! Może motocyklowa pętla na południe kraju?
Pierwsza część wyprawy: http://agiontheway.pl/kolumbia-motocyklem-przez-andy-po-wybrzeze-karaibskie-motocyklowe-el-dorado-cz-1/