Kolumbia – kraj niezwykle zróżnicowany krajobrazowo i kulturowo, biała plama na mojej mapie podróżniczej – od dłuższego czasu przyciągała moją uwagę. Wyjazd odkładałam ciągle w czasie. Z dwóch głównych powodów. Po pierwsze – bezpieczeństwa. Kraj przez wiele lat znajdował się w czołówce niebezpiecznych destynacji. Z roku na rok jednak sytuacja się poprawiała. Z rozmów ze znajomymi Kolumbijczykami wynikało, że jest bezpiecznie (w standardach latynoamerykańskich), jedynie kraj nie jest przygotowany pod turystów zagranicznych – jest chaotycznie – ale znając hiszpański, powinnam sobie poradzić. Po drugie, braku znajomych na miejscu. W tym samym czasie podróżowałam sama po innych ‘niebezpiecznych’ krajach regionu, jak Brazylia czy Gwatemala, ale zawsze miałam miejscowych przyjaciół jako przewodników. Kiedy tylko nadarzyła się możliwość wyjazdu, długo się nie zastanawiałam. Postanowiłam spełnić kolejne marzenie, a Kolumbię poznać z perspektywy motocykla.
Decyduję się, że przylecę przed grupą dwa dni wcześniej sama. Pozwoli mi to na zabicie jetlagu, przyzwyczajenie się do wysokości przed wyruszeniem w Andy oraz poznanie stolicy kraju. Lotnisko w Bogocie przypomina mi od razu, że jestem w Ameryce Południowej. Długie kolejki do odprawy paszportowej – na godzinę stania. Do Kolumbii nie potrzeba wizy, wiec sama odprawa przebiega bez problemów. No prawie… Zostaję oddelegowana do drugiego stanowiska, gdzie pan pod lupą sprawdza mój paszport – jego autentyczność. Po 2 minutach dostaję paszport i mogę iść dalej. Standardowa kontrola bagażu i jestem w Kolumbii!
Ale najpierw wymiana pieniędzy na pierwszy dzień. Jak później się okaże, gotówka w tym kraju jest preferowana, ale kartą w wielu miejscach zapłacimy. Do wymiany pieniędzy potrzebny jest paszport, co w niektórych krajach jest standardem. Zaskoczeniem dla mnie jest, że trzeba złożyć odcisk palca na potwierdzeniu – taka osobista pieczątka potwierdzająca wymianę. W związku z problemem handlu narkotykami wszelkie przepływy dewizowe są mocno kontrolowane. Wymiana zajmuje trochę czasu, więc trzeba uzbroić się w cierpliwość.
Po godzinie w korkach docieram w końcu do hotelu, który położony jest w Zona Rosa (określanej też jako Zona T ze względu na kształt). Położona jest w północnej części miasta, czyli strefie 5-6 wg lokalnych standardów stratyfikacji społecznej. Jak się okazuję to nie tylko bogatsza, ale też rozrywkowa część miasta. Życie tętni, muzyka dochodzi z każdego zakątka, na ulicy, w restauracjach i barach pełno ludzi. Jest czwartek – tu już w zasadzie zaczyna się weekend, więc zabawa trwa w najlepsze do późnych godzin nocnych. Ale zmęczenie podróżą zwycięża. Próbuję zasnąć, mając dochodzące z ulicy latynoskie rytmy jako kołysankę.
Następnego dnia zaplanowałam całodniowe zwiedzanie miasta z lokalnym przewodnikiem. Nie znam jeszcze realiów tego miejsca, a z doświadczenia innych miast latynoamerykańskich nie chcę sama zapuścić się w miejsca, gdzie nie powinnam. Czasami to kwestia jednej przecznicy dalej. I nie żałuję tej decyzji. Luciani, student anglistyki, nie tylko przeprowadza sprawnie po mieście, ale dzięki niemu dowiaduję się więcej o współczesnej Kolumbii i życiu codziennym.
La Candelaria – historyczna część miasta – położona jest o 7.5km od hotelu, ale dojazd samochodem zajmuje godzinę. To moje pierwsze zetknięcie się z ruchem i korkami w Kolumbii. Istny chaos. Oj, nie będzie lekko. Na drodze nie obowiązują w zasadzie żadne przepisy poza prawem silniejszego. Lokalne motorki jeżdżą każdym wolnym centymetrem, a kierowcy robią to, co im wyobraźnia podpowie. Nic zresztą dziwnego, bo podobno wiele osób nie ma w ogóle albo ma kupione prawo jazdy.
La Candelaria urzeka mnie kolorami, zwłaszcza muralami. Kolorowe kolonialne zabudowania, ale przede wszystkim sztuka graffiti, która do niedawna była zakazana i traktowana na równi z handlem narkotykami. Obecnie Bogota, po Nowym Jorku i Melbourne, uznawana jest za miasto z najlepszym graffiti. Malowidła są na każdym rogu: hotelach, parkach, sklepach, a nawet budynkach użyteczności publicznej. Spacerując po uliczkach i podziwiając ekspresję lokalnych (i międzynarodowych artystów) przenoszę się w czasoprzestrzeni do Valparaiso w Chile. Atmosfera miejsca bardzo mi przypomina moje kochane Chile. Graffiti to moje pierwsze zaskoczenie w Bogocie.
Drugim zaskoczeniem jest bogactwo smaków i kształtów lokalnych owoców. Kierujemy się na lokalny targ i zaczyna się zgadywanka co to jest? Wydawało mi się, że w miarę znam kuchnię latynoamerykańską i potrafię rozpoznać przynajmniej połowę owoców. Szybko zostałam wyprowadzona z błędu. Bogactwo kształtów, kolorów i smaków jest niesamowite!
Kolejnym miejscem, które robi na mnie wrażenie, to Muzeum Złota. Nawet dla osób, które nie przepadają za muzeami, to punkt warty odwiedzenia. Ogrom kolekcji jest oszałamiający, podobnie jak pojedyncze eksponaty. Muzeum ma w kolekcji 55 000 eksponatów, z czego rotacyjnie wystawianych jest 6 000. Możemy poznać prekolumbijską kulturę Kolumbii, jako że eksponaty są interesująco opisane. Śpiewy szamanów w jednym z pomieszczeń przyprawiają o gęsią skórkę. A drzwi do pokoju to drzwi ogromnego sejfu jak z filmów o napadach na banki!
Samo stare miasto z głównym placem (Plaza Bolivar), katedrą ( Catedral Primada de Bogotá) i głównymi budynkami rządowymi (Palacio de Justicia de Colombia, Palacio Liévano, Capitolio Nacional) przypominają mi ekwadorskie Quito. Podobnie jak tradycyjny kolonialny wystrój restauracji i jedzenie. Trzeba spróbować ajiaco, czyli kolumbijskiej zupy z kurczaka z ziemniakami. Wystarczy za cały obiad. Spalić kalorie możemy, spacerując po wąskich uliczkach, podziwiając wyroby rękodzielnicze, poszukując szmaragdów (oryginalne mają rządowe certyfikaty!) czy degustując kawę w jednej z licznych lokalnych kawiarenek.
Kolonialna architektura przenosi nas do czasów podbojów hiszpańskich. W pięknym budynku znajduje się też drugie najważniejsze muzeum w Bogocie – muzeum Botero – z międzynarodową kolekcją sztuki. Poza pracami Botero znajdziemy tu między innymi dzieła takich artystów jak: Claude Monet, Marc Chagall, Salvador Dali, Joan Miró, Pablo Picasso. Ten punkt już dla koneserów.
Ogrom miasta można odczuć dopiero z Montserrate. Z góry o wysokości 3 152 m n.p.m. rozciąga się panoramiczny widok na prawie 11 milionowe metropolię (wg CIA Factbook). To tutaj w pełni odczułam ogrom stolicy, mimo że pogoda nie dopisała i nie było dobrej widoczności. Bogota to czwarte najludniejsze miasto Ameryki Południowej (wg WordAtlas – po Sao Paulo, Buenos Aires i Rio de Janeiro), a trzecia najwyżej położona stolica Ameryki Południowej (2640m) po La Paz (3640m) i Quito (2850m).
Powrót do hotelu zajmuje już 1.5h. Jest piątek wieczór, a miasto dosłownie stoi. Każdy próbuje się przepchnąć, co skutkuje tym, że każdy blokuje każdego. Taki kolumbijski tetris. W Zona Rosa, gdzie znajduje się hotel, impreza już się zaczyna. Restauracje i bary są pełne ludzi, a muzyka ponownie dochodzi z każdego zakątka. Na wieczór mój wybór pada na Qudres D.C., która znajduje się niedaleko hotelu i należy do sieci Adres Carnes de Res. Urzeka mnie oryginalnym surrealistycznym wystrojem; lokalną kuchnią, która serwuje ceviche, empanadas, arrepas, no i oczywiście steki; salsą i reaggetonem, która porywają do tańca. De facto ludzi wstają od stolików porwani przez rytmy muzyki i po prostu zaczynają tańczyć między stolikami. Andres Carnes de Res znalazł się w 2017 w rankingu 50 najlepszych restauracji w Ameryce Łacińskiej wg San Pellegrino and Acqua Panna. Pierwsza i najbardziej znana restauracja znajduje się w położonym o 25km na północ Chia, jednak oddział w Bogocie nie zawodzi i jestem zadowolona z wyboru.
Kolumbijczycy lubią się bawić, a widać to zwłaszcza w weekend. Imprezowe chivas (tradycyjne autobusy) i kluby pełne ludzi. Muzyka, muzyka i muzyka. Spacerując po ulicy już można poczuć radość i pełnię życia. Chociaż nie w pełni, bo co chwilę podchodzi ktoś i prosi o pieniądze. I podąża za tobą, powtarzając prośby jak mantrę. Kilka słów po hiszpańsku załatwia sprawę. Z całej Kolumbii żebranie odczułam jedynie w Bogocie, w Zona Rosa. Ale mimo tego, nie czuję się niebezpiecznie, a Bogota mnie pozytywnie zaskakuje!
Następny dzień to przygotowanie do wyprawy motocyklowej. Jednak najpierw spacer po okolicy, żeby zobaczyć jak mieszkają ludzie i jak wygląda życie codzienne. Restauracje, które są miejscem imprez, w sobotnie południe są oazą spokoju i świetnym miejscem na lunch z przyjaciółmi; pobliskie centrum handlowe wypełnia się rodzinami i grupami przyjaciół, a korki do wjazdu na parking świadczą o popularności tego miejsca. Kilka przecznic dalej apartamentowce poukrywane wśród zieleni. Mi na myśl od razu przyszło ponownie Chile – a dokładniej Providencia w Santiago – zielona dzielnica willi i apartamentowców. Należy jednak pamiętać, że kręcę się w północnej części Bogoty – tej nowoczesnej i bogatej. W Kolumbii oficjalnie stosuje się stratyfikację społeczeństwa (1- grupa najbiedniejsza, 2 0 biedna, 3 – średniobiedna, 4 – średnia, 5 – średniobogata, 6 – bogata), a dzielnice i miejsce zamieszkania odpowiednio to odzwierciedlają. W Bogocie południe to dzielnice 1 i 2, centrum to 3 i 4, północna część miasta to 5 i 6. Wszyscy wokół powtarzają mi, że jest bezpiecznie. Jednak widok drutów kolczastych na ogrodzeniach domów mnie zastanawia, bezpiecznie według jakich standardów..
Popołudniem przygotowuję się do wyjazdu i odbieram w końcu motocykl. BMW F750 GS będzie mi towarzyszył przez następne dni kolumbijskiej przygody! Już nie mogę się doczekać, chociaż lokalne zasady jazdy trochę mnie niepokoją. Byle wyjechać jutro z Bogoty, potem już powinno być lepiej… Cały proces wypożyczenia przebiega szybko i bezboleśnie. Należy pamiętać o międzynarodowym prawie jeździe, wymaganym oficjalnie w Kolumbii. Wieczorem dobija reszta grupy i jesteśmy gotowi do drogi!
Dalsza część wyprawy motocyklem: http://agiontheway.pl/kolumbia-motocyklem-przez-andy-po-wybrzeze-karaibskie-motocyklowe-el-dorado-cz-1/